Ostatnio miałem okazję spotkać się w gronie znajomych, którzy od niepamiętnych czasów, nawet kilka razy w tygodniu, dokonywali barowych inwazji. Co zmieniło się w ich życiu? Głównie to, że przestali bawić się na mieście, a powrócili do korzeni, czyli do imprez domowych.
W odpowiedzi na pytanie co skłoniło ich do zwrotu o 180 stopni, dostałem niemało argumentów, które podzieliłem na trzy grupy:
KASA
Jednorazowe wyjście do lokalu to koszt nawet kilkuset złotych. Nie chodzi tylko o to, że zwykła wódka z colą może kosztować 20 PLN, a drinki o bardziej wysublimowanym smaku kosztują ok. 35 PLN. Koszty stałe to transport z i do lokalu. Większe skupiska barowe usytuowane są w centrum miasta, a nie każdy mieszka właśnie tam (akurat ci, którym dane jest tam żyć raczej siedzą w domu i oszczędzają na czynsz). Nierzadko trzeba też zapłacić za wejściówkę do lokalu, która waha się w okolicach 20 PLN za osobę; toaleta także często bywa płatna. Nie wolno zapomnieć również o gratyfikacji dla barmana. Brak odpowiedniego napiwku przy pierwszym podejściu może skutkować tym, że przy drugim czekać będziemy na koktajl pół godziny. W ryzyko picia na mieście wpisać musimy również prawdopodobieństwo utraty dóbr materialnych. Strata telefonu czy portfela jest bolesna, niekorzystnie wpływa też na psychikę, czyli…
ZDROWIE
Na barmańskich szkoleniach z bezpieczeństwa pracy zawsze powtarzam „nie daj się zabić, ludzie 'nachlani i naćpani’ pełni są agresji; miej oczy dookoła głowy”. Hasło to, niestety, nie jest skierowane tylko do personelu – powinni traktować je poważnie również współbywalcy. Wszechobecna agresja zarówno w lokalu, jak i na ulicy jest dla mnie głównym powodem nieuczestniczenia w obwoźnym życiu nocnym. Do uszczerbku na zdrowiu może również doprowadzić tzw. gastro faza, która skrycie czai się za 4 kolejką drinków. Fastfoody, od których w ciągu dnia odwracamy oczy i nos, nocą jawią się nam, jako lokale godne niemalże gwiazdek Michelin, z menu zadowalającym nawet najbardziej wymagające podniebienia. Niestety, nie tylko jedzenie wygląda apetycznie po kilku głębszych… O budzeniu się we własnym łóżku, czyli…
KOMFORT
W tej grupie znalazło się najwięcej plusów „home-ingu”, dlatego bez większego rozpisywania pozwolę sobie je tylko wypunktować:
- Pijesz z tym, z kim chcesz, w dowolnej pozycji, nawet i w samej piżamie.
- Nie ma kolejki do toalety; jest ona czysta, nie brakuje w niej ani mydła, ani papieru.
- Słuchasz dobrej muzyki, nie jesteś skazany na sfrustrowanego DJ-a i jego czerstwe kawałki.
- Możesz wykreować nowe drinki bez obaw o kiepską jakość, czy świeżość użytych składników.
- Nie musisz się napinać; robisz, co chcesz, jesteś wśród swoich. Wszystko i tak zostanie w rodzinie. Jeżeli nawet obudzisz się nie we własnym łóżku, to na pewno w bezpiecznym miejscu.
Zwolennicy nocnego hasania prawdopodobnie zarzucą mi stronniczość i przedstawią wiele jego plusów. Ja w odpowiedzi pozwolę sobie przytoczyć słowa mistrza: niech te plusy nie przysłonią Wam minusów. Pracujcie na wspomnienia bawiąc się jak chcecie, z lekkim kacem jako jedyną niepożądaną konsekwencją tej rozrywki.